Książka „Od nędzy do pieniędzy" jest jednym z najlepszych przewodników biznesowych jakie dotąd poznałem. Przeczytałem niemało publikacji na ten temat /chyba większość wydań, zwykle amerykańskich autorów jakie ukazały się dotychczas w języku polskim/, więc myślę że mam odpowiednie porównanie. Opisana w niej prawdziwa historia polskiego emigranta, który ze wsi gdzieś na końcu świata wyrusza do Ameryki, prezentuje co to znaczy być tak naprawdę upartym i wytrwałym. W życiu i biznesie, w warunkach prawdziwej konkurencji. Autor przedstawia sporo autentycznych faktów na temat wprowadzania nowych firm na giełdę. Książka opowiada dodatkowo o tym, jaka jest droga powstawania nowych produktów w warunkach amerykańskich. Uważam że barwna historia życia Tad’a Witkowicza to genialny materiał na scenariusz filmu opowiadającemu o tym, jak przez wytrwałość, wiarę w sukces i naprawdę ciężką pracę spełnia się „american dream". Polecam tą książkę ludziom, którzy z całych sił pragną osiągnąć w życiu sukces. Lektura jest niezwykle wciągająca. Przeczytanie jej zajęło mi 3 kolejne wieczory. Bez wątpienia za jakiś czas znów do niej zajrzę. Teraz chcę by przeczytała ją moja żona.
Krzysztof S.
Kraków
Prolog:
Już w trzy dni od debiutu nasze akcje poszybowały na 14 dolarów za udział. My wprawdzie dostaniemy za nie tylko po sześć dolarów, ale satysfakcja jest ogromna. Siedzimy z Richem i mnożymy, ile również jesteśmy dzisiaj warci. Wyszło, iż po 14 milionów. Każdy! Za głowę się złapałem. Dla faceta, który przyjechał tu kilkanaście lat temu z zabitej dechami Polski, gdzie chodził w połatanych spodniach i podartych obuwiu, który w Ameryce mieszka w tanim apartamencie czynszowym, a za najdroższy garnitur zapłacił kilkanaście dolarów na przecenie – zostać milionerem to szok. Tym bardziej, iż od razu stałem się multimilionerem!
Miałem trzydzieści trzy lata. Jak na ten wiek całkiem nieźle – myślałem, sycąc się dusznym, choć ożywczym powietrzem Wall Street.
Urodziłem się na końcu świata, a jeśli nie świata, to bez wątpienia na końcu mapy. Najlepszy dowód, iż u nas autobusy zawracały, bo dalej drogi już nie było. Miasteczko, z którego pochodzę, było niewielką osadą znajdującą się na granicy polsko-sowieckiej; teraz jest to granica z Białorusią. Nazywało się Kodeń i słynęło z tego, iż mieli tam swój dwór i dobra książęta Sapiehowie. Po dworze pozostały ruiny, dobra rozparcelowano, ostały się tylko dwa kościoły. Jeden ma prawie sześćset lat, drugi jest o dwa wieki młodszy. Sapiehowie kodeńscy wsławili się tym, iż któryś z ich przodków skradł z Rzymu obraz cudownej Matki Boskiej, za co go ówczesny papież wyklął z Kościoła, skazując równocześnie na potępienie i wieczne męki piekielne. Sapieha się jednak uparł i obrazu nie oddał. Dzisiaj nazywa się on obrazem Matki Boskiej Kodeńskiej i ma własności cudotwórcze. Dwa razy w roku odbywają się w związku z nim odpusty.
Przed ostatnią wojną Kodeń był charakterystycznym miasteczkiem kresowym, z dużą liczbą Żydów, synagogą, z ryneczkiem zapełnionym straganami i sklepikami, do których zjeżdżali chłopi z okolicznych siół, aby się z Żydami targować. W czasie okupacji Niemcy Żydów wywieźli i wymordowali co do jednego. Wydawało się, że jedynym, któremu się jednak uda przeżyć, będzie młody Pinkus, znajomy mojego dziadka. Pinkus chował się długi czas po chłopskich stodołach, ale go Niemcy pod koniec wojny wywęszyli i zastrzelili, gdy przemykał poprzez pole z jednej kryjówki do drugiej. Mój ojciec miał więcej szczęścia. Niemcy jedynie postrzelili go w nogę, gdy uciekał na koniu, którego Szwaby chcieli dziadkowi zarekwirować. Samego dziadka, ojca mamy, także omal nie zabili, gdy – nie wiedząc o ostatniej wywózce Żydów – przyszedł do żydowskiego szewca,wziąć swoje buty z naprawy. Niemcy początkowo wzięli go za właściciela warsztatu, który jakimś cudem uciekł z transportu. Na szczęście ktoś dziadka rozpoznał i skończyło się na krwawym pobiciu.
Od małego żyliśmy w zgodzie z naturą. Wstawaliśmy wraz z kurami i kładli się z kurami, pracując od świtu do nocy na pięciu hektarach jałowej, niepłodnej roli. Mieliśmy półtorej krowy, jedną dużą, starą, drugą młodą, która potem urodziła cielę i wtedy mieliśmy dwie pełne krowy.
W Kodniu pasienie krów zorganizowane było w wariant spółdzielni. Gospodarze grupowali wszystkie krowy i wysyłali je na pastwisko w towarzystwie oddelegowanego poprzez wieś, dyżurnego pastucha. Co dwa tygodnie tę zaszczytną funkcję pełniłem ja i mój młodszy brat Zdzicho. Pasienie krów sprawiało nam jednak trudności, bo jak na niewiele znaczących chłopców było to zajęcie nad wyraz odpowiedzialne. W południe bowiem zlatują się do krów muchy i gzy. Krowy się wtedy płoszą, wierzgają, uciekają ze „spółdzielni". Co prawda w szkole nas uczyli, że świat ma cztery strony, lecz jednak w przypadku krów, trzydzieści zwierząt potrafiło rozbiec się w trzydzieści rozmaitych stron świata. Jak je dzisiaj dogonić, jak spędzić z powrotem? Ogarniała mnie rozpacz, gdy po ataku gzów nie mogłem się doliczyć stada. W pobliżu pastwiska był las. Znajdź człowieku krowę w lesie! Pasienie krów było dla mnie jednym wielkim stresem. Z rana, pół biedy, kiedy jednak przylatywały muchy, przeżywałem dramat. Spokój powracał dopiero wieczorem; zbieraliśmy kawałki chrustu, patyki, wysuszone krowie łajno, zapalaliśmy ognisko i piekli w nim ziemniaki. Pieczone ziemniaki były wspaniale. Nie chciało się wtedy do domu wracać, tak było przyjemnie.
- fragment książki